Od pewnego czasu chodzę na terapię i jest ciężko. Fizycznie i psychicznie. Za każdym razem inaczej. To, co tam się dzieje, jest od dłuższego czasu we mnie. Sam jestem lekiem i sam jestem leczony - na tym polega praca w grupie.
Fizycznie pot leje się jakbym węgiel przerzucał na zimę do piwnicy. I tak już parę razy. Na początku życie i terapia obok, a teraz równocześnie żyją sobie we mnie. Współistniejąc tworzą nierozerwalny związek uczuć i myśli przeplatany chwilami rozbłysków, natchnień smutku, radości i zadumy.
Niczym dziecko, które od płaczu do śmiechu potrzebuje kilku chwil, nastroje się zmieniają. Ja się zmieniam, obserwuję siebie i innych. Kopię w środku swojej duszy tunel do najmroczniejszych zakamarków. Chcę wpuścić tam światło nadziei i miłości. Uzdrowić sam siebie. Dać siebie samego na tacy. Zapłakać, rozpruć zabliźnione rany i pozbyć się tego, co we mnie siedzi.
Sam nie wiem do końca co tam znajdę. Boję się.
Sam nie wiem do końca co tam znajdę. Boję się.
Wiem jedno. Tylko bycie ze sobą szczerym przyniesie ulgę. Jeśli nie ucieknę i skończę to, co zacząłem wiem, że wygram sam ze sobą w pierwszej potyczce ze słabościami i pokiereszowaną duszą.
Wtedy na nowo odkrywać będę kim jestem i kim chcę być. Podążając w stronę wolności. Choć nie jest to łatwe i przyjemne. Polecam każdemu kto się waha.
Pozdrowienia i podziękowania dla żony. Za to, że jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz